logo-web9
Miasto

Remigiusz Półtorak: Burmistrz powinien za to zapłacić

Dziennikarze Sedna przeprowadzili rozmowę z Remigiuszem Półtorakiem z „Dziennika Polskiego”, autorem wielu artykułów, które nie zawsze podobają się władzom. Dzisiaj tekst możecie przeczytać także u nas

Miesięcznyk Powiatowy Sedno dostępny w kioskach od 10 listopada



SEDNO: Zwykle to Pan zadaje trudne pytania, ale dzisiaj staje Pan po drugiej stronie. Przygotowany?


Szczerze mówiąc, trochę się boję, bo to pierwszy raz (śmiech). Ale może być ciekawe doświadczenie. Zaczynajmy!

To od razu bez owijania w bawełnę. Wygrał Pan proces z gminą Myślenice, czyli w praktyce z burmistrzem Maciejem Ostrowskim. Myśli Pan, że to może wpłynąć na postrzeganie tej władzy?

(zastanowienie) Ciekawa teza... Ale z oczywistych powodów nie mogę się pod nią podpisać.

Nie może Pan czy nie chce?

Chyba jedno i drugie. Wbrew informacjom, które czasami do mnie docierają, mnie naprawdę Maciej Ostrowski – przepraszam za bezpośredniość - kompletnie nie interesuje. Interesuje mnie tylko, jako dziennikarza i szefa działu dużej gazety, działanie burmistrza Myślenic. Wydaje mi się to oczywiste. Mówiłem mu to wprost - wtedy, gdy jeszcze chciał ze mną rozmawiać, ludziom z jego otoczenia, wreszcie – przed sądem.
Poza tym, rzeczywiście coś się zaczyna dziać w Myślenicach, ale takim punktem zwrotnym jest nie tylko ten proces.

Mówi Pan: „wtedy, gdy chciał rozmawiać”. A od kiedy nie chce?

Od prawie trzech lat. Mimo wielu próśb z naszej strony.

O co tak naprawdę był ten proces? Bo przez rok próbowaliśmy Pana namówić na jakikolwiek komentarz, ale zawsze Pan odmawiał. Dlaczego?

Byłoby co najmniej niestosowne, gdybym na bieżąco mówił cokolwiek o procesie - gdy sprawa była w toku, a sąd nie wydał jeszcze wyroku. Uważam, że jeśli wymagam od kogoś, aby trzymał się pewnych standardów, to mnie dotyczy to w pierwszej kolejności.
Teraz jest inaczej. Mamy konkret w postaci wyroku I instancji.

No właśnie, jaki jest ten konkret?

Po ponad roku i dziesięciu rozprawach sąd oddalił powództwo gminy Myślenice i reprezentującego ją burmistrza. Innymi słowy, nie było ani jednego argumentu, który potwierdzałby to, czego domagał się Maciej Ostrowski i jego pełnomocnik, czyli przeprosin za rzekomo nieprawdziwe informacje o funkcjonowaniu i zarządzaniu składowiskiem odpadów w Myślenicach.

To o tyle ważne, że przedmiotem spornego artykułu „Śmieci albo śmierć”, po którym został wytoczony proces, wcale nie było funkcjonowanie istniejącego składowiska, ale przygotowanie do nowego Zakładu Zagospodarowania Odpadów.

Pisałem o dostępie mieszkańców do informacji, o obrocie gruntami i udziale w tym przedstawicieli gminy. Takie były główne wątki. Żeby to zobaczyć, wystarczyło przeczytać choćby śródtytuły, których użyłem wtedy w tekście.

Nie ukrywam, że żądanie przeprosin – sformułowane w pozwie – trochę mnie zaskoczyło, bo wyglądało na to, że ktoś niedokładnie przeczytał tekst, a potem poszedł z tym do sądu.

Dlaczego to gmina Myślenice wytoczyła Panu proces?

Też chciałbym wiedzieć… Ale mówiąc poważnie - szkoda, że pan burmistrz nie miał na tyle odwagi, aby nie kryć się za parawanem gminy, tylko samemu stawić czoła, jeśli uważał, że jego dobra osobiste zostały naruszone. Bo to jego decyzje zostały poddane krytyce.
Dlatego teraz oczekuję – tak jak wielu mieszkańców Myślenic – iż Maciej Ostrowski publicznie ujawni, ile ten proces kosztował już gminę, a potem zwróci te pieniądze z własnej kieszeni. W takiej formie, w jakiej będzie to możliwe. To chyba elementarny wymóg, aby burmistrz zachował się honorowo.

Nie zapominajmy, że jego pełnomocnik, który ma biuro poza województwem małopolskim stawiał się na dziesięć rozpraw w Krakowie i z pewnością nie przyjeżdżał za darmo.

Mocne słowa.

Nie wiem, czy mocne. Mamy w końcu do czynienia z publicznymi pieniędzmi. To nie jest prywatny folwark, którym można sobie swobodnie dysponować i w ten sposób zwalczać ludzi, którzy mogą być niewygodni. Zachowujmy się poważnie.

Zresztą, jedna kluczowa sprawa wymaga kilku zdań wyjaśnienia. Ten proces toczył się o to, czy w artykułach została napisana prawda czy nieprawda. Ale w szerszym wymiarze jego istotą było coś innego. Tak naprawdę chodziło – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi - o wolność słowa. O to, czy nad tutejszymi władzami będzie kontrola społeczna przy pomocy mediów, czy będą one sobie wszystko po kolei podporządkowywać. Z tego punktu widzenia wyrok jest bardzo ważny.

Jak Pan twierdzi, było dziesięć rozpraw, a w sądzie pojawiło się wielu świadków. Zaskoczyło Pana coś w trakcie tego procesu?

(długie zastanowienie) Dwie rzeczy. I to nawet bardzo. Po pierwsze nie spodziewałem się, że burmistrz będzie tak słabo przygotowany merytorycznie.

W zeznaniach Macieja Ostrowskiego i pani prezes Ewy Kęsek naliczyłem około dwudziestu nieścisłości, sprzeczności, a niekiedy nawet ewidentnych przekłamań. Żeby było ciekawiej, zeznania często były sprzeczne z tym, co zostało napisane w pozwie. I to w sprawach absolutnie kluczowych dla sprawy, m.in. rozbudowy składowiska, jego zamknięcia i rekultywacji oraz obrotu działkami. Żeby nie być gołosłownym, podam kilka przykładów.

Właśnie o to chciałem Pana prosić. Mówmy o konkretach.

Burmistrz Ostrowski mówił przed sądem, że trwający obecnie proces nie można nazwać rozbudową składowiska. I powtarzał to nie raz, odpowiadając na moje pytania. Tak samo jego pełnomocnik wielokrotnie pytał świadków, na jakiej postawie można w ogóle twierdzić, że to jest rozbudowa.

Tymczasem w pierwszym ważnym dokumencie na ten temat, uchwale Rady Miejskiej z 2004 roku – żeby było ciekawiej zacytowanym w pozwie – w I punkcie jest wyraźnie napisane, że „gmina Myślenice wyraża wolę przystąpienia do spółki mającej na celu rozbudowę składowiska...”. Nie ukrywam, że przecierałem oczy ze zdumienia, gdy po raz kolejny słyszałem te pytania. Nie mniej zdziwiony byłem ostatnio, gdy w telewizji burmistrz mówił, że gmina jednak rozbudowuje składowisko. Po roku szperania w różnych dokumentach, sprawę znam nie najgorzej, ale przyznam, że czasami gubię się w akrobatyce słownej Macieja Ostrowskiego.

Choć to i tak ma się nijak do twierdzeń na temat zamknięcia i rekultywacji istniejącego składowiska. Burmistrz zeznawał przed sądem, że rekultywacja już się zaczęła i trwa, natomiast pani prezes Kęsek twardo obstawiała, że najpierw musi być składowisko zamknięte, dopiero potem zrekultywowane. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym co przeczytałem w pozwie. Na jednej stronie zarzucono mi tam, że napisałem nieprawdę o rekultywacji, która zdaniem autora pozwu miała nastąpić po 2009 roku, czyli po zamknięciu składowiska. Jak przeczytałem w tym samym akapicie, miały o tym świadczyć „podstawowe prawa logiki i elementarna wiedza z zakresu gospodarki odpadami”. Absolutnie się z tym zgadzam. Ale dwie strony dalej, okazało się, że „właśnie trwa proces rekultywacji i zamknięcia”.

Jak to? W jednym dokumencie dwie tak sprzeczne informacje?

Czytałem to kilka razy i sam nie mogłem uwierzyć. Zresztą, w pozwie zobaczyłem też inne dziwne rzeczy. Już nie chcę rozwijać wątku, że Myślenice zostały tam zdegradowane do miana wioski, bo czterokrotnie w jednym akapicie była mowa o Radzie Gminy zamiast o Radzie Miejskiej.

Ale przede wszystkim ja miałem naruszyć dobra osobiste gminy, oskarżając Radę o to, że „działa sprzecznie z dobrem mieszkańców, uchwalając plany rzekomo dla nich szkodliwe”. Problem w tym, że artykuł pojawił się 2 lutego, a radni uchwalili nowy plan zagospodarowania 21 lutego. Innymi słowy, trzy tygodnie przed podjęciem uchwały, nie wiedząc jaki będzie wynik głosowania, ja już oskarżyłem Radę, że uchwaliła szkodliwy plan. Nie chcę nawet tego komentować, bo tak wydaje się to absurdalne.

Rozumiem, że był Pan przesłuchiwany także przez stronę powodową?

Oczywiście, choć muszę powiedzieć, że zadawane mi pytania nie tylko pozwalały na łatwe odpowiedzi, ale także dostarczały dodatkowych argumentów. Tak samo jak w trakcie zeznań jednego ze świadków, który nagle na końcu przesłuchiwania został zapytany o to, jakie były nieprawidłowości w działaniu spółki ZUO. Ponieważ miał dużą wiedzę na ten temat, więc odpowiedział. Ale jestem przekonany, że nigdy by to nie padło, gdyby nie zaskakujące pytanie pełnomocnika burmistrza.

Mówił Pan, że zaskoczyły Pana dwie rzeczy. Jaka była druga?

To, że burmistrz – poprzez wytoczenie wojny „Dziennikowi Polskiemu” i zaspokojenie własnych ambicji – postawił w trudnej sytuacji nie tylko siebie, ale też osoby, z którymi współpracuje. Bo przy okazji wyszło kilka innych spraw, które w nie najlepszym świetle stawiają najbliższych współpracowników burmistrza. Przede wszystkim Małgorzatę Trolkę.

Małgorzatę Trolkę? Przecież ona nigdy nie miała z tą sprawą nic wspólnego!

Jak się okazuje, jej nazwisko pojawia się w kluczowym momencie i w bardzo ważnej sprawie. Otóż, bardzo dużo do myślenia – w kontekście informacji, które nabywaliśmy z czasem – daje artykuł z Gazety Myślenickiej z lutego ubiegłego roku, dokładnie z dnia, w którym radni podejmowali uchwałę o zmianie planu zagospodarowania przestrzennego na mający powstać Zakład Zagospodarowania Odpadów. Na samym końcu tego artykułu, wyjaśniając kwestię ulotki, którą 16 stycznia 2008 roku wydała gmina – daty są tutaj ważne

Małgorzata Trolka pozwoliła sobie na stwierdzenie, że (gmina) „nie ma moralnego prawa, aby zaznaczać pod zakład coś co nie jest jej własnością”. Innymi słowy, grunty zaznaczone w ulotce pod nową inwestycję, czyli na nową nieckę, sortownię oraz kompostownię, powinny być – według przedstawicielki gminy – własnością gminy lub spółki ZUO. Dzisiaj już wiemy, że 16 stycznia część strategicznych terenów, dokładnie 9 działek, należało wciąż do Bronisława Brózdy, co on potwierdził przed sądem. Przeniesienie własności nastąpiło 20 marca 2008 roku.

Czyż trzeba bardziej wyrazistego przykładu, aby pokazać, jak przedstawiciele gminy wprowadzali mieszkańców w błąd? I to w sprawie absolutnie kluczowej. Powiem nawet więcej - w podanym przykładzie krzyżują się wszystkie najbardziej istotne wątki dla sprawy. Niewłaściwe informowanie mieszkańców, obrót działkami i udział w tym przedstawicieli gminy. Jestem bardzo ciekawy, jak gmina to teraz wytłumaczy.

Przypomnę, że burmistrz w styczniu 2008 twierdził, iż Bronisław Brózda nie ma nic wspólnego z planowanym zakładem gospodarki odpadami. Tak, jakby fakt, iż przedsiębiorca wciąż posiadał grunty na miejscu zakładu nie miał żadnego znaczenia.
Żeby nie było żadnych wątpliwości, niefortunne wypowiedzi Macieja Ostrowskiego czy Małgorzaty Trolki znalazłem w dokumentach dostarczonych do sądu właśnie przez… stronę powodową.

To znaczy, że gdyby nie przynieśli tego do sądu, to pewnie byście tego nie zauważyli?

Takich dokumentów dostarczonych przez stronę powodową, które mogliśmy wykorzystać na naszą korzyść jest znacznie więcej. Choćby protokół z kontroli NIK, gdzie jest kilka ciekawych informacji. Poza tym egzemplarze Gazety Myślenickiej z datą – jeśli dobrze pamiętam – od 24 stycznia 2008, co można odebrać jako przyznanie się do tego, że wcześniej – kiedy to powinno nastąpić - informacje na temat planów gminy nie docierały do mieszkańców.

W zasadzie – i mówię to poważnie – powinienem podziękować za te dokumenty, bo one bardzo nam pomogły i dostarczyły cennych argumentów.

Z tego, co Pan mówi wyłania się dosyć ponury obraz działania gminy i jej przedstawicieli.

Nie będę tego komentował. Przedstawiam tylko konkretne argumenty i fakty, które mają pokrycie w dokumentach. Każdy może sobie wyrobić zdanie na ten temat. Koniec. Kropka.

Burmistrz Ostrowski nie rozmawia z Panem, ale jego służby utrzymują kontakt mailowy. Czy w sądzie zostało wyjaśnione to, o czym Dziennik Polski pisał, a co nie doczekało się komentarza ze strony urzędu? Chodzi mi np. o działki pod nowy zakład gospodarki odpadami.

Jeśli pojawiają się jakieś wątpliwości, to pierwszym obowiązkiem osób publicznych, które na dodatek dysponują znacznymi publicznymi pieniędzmi, jest pełne wyjaśnienie sprawy. Czy gmina Myślenice kiedykolwiek coś takiego zrobiła? W marcu Dziennik Polski ujawnił, że jest znaczna różnica w cenie przy obrocie działkami pod składowisko. Słyszałeś, żeby Ostrowski kiedykolwiek publicznie to wyjaśniał? We wrześniu ujawniliśmy kulisy działań w sprawie miasteczka seniora w Zawadzie. Słyszałeś, żeby gmina wydała oficjalne oświadczenie, mimo że ma stronę internetową i lokalną gazetę? Już nie chcę wracać do sprawy sprzedaży udziałów w PKS-ie w 2007, gdy też ujawniłem kulisy tej transakcji przed oficjalnym podpisaniem umowy i miałem wrażenie, że trochę ośmieszyłem władze. Po czymś takim gmina natychmiast powinna wydać oświadczenie. Takie są elementarne wymogi demokratycznego społeczeństwa.

Ale uważam, że odpowiedzialne są za to organy nadzorcze, także np. Rada Miejska.

Sugeruje Pan, że Maciej Ostrowski unika odpowiedzi na trudne pytania?

Powtarzam jeszcze raz – ja przedstawiam fakty, które łatwo zweryfikować. Każdy może wyrobić sobie własną opinię.

Natomiast niewątpliwie po raz pierwszy w trakcie procesu tak dobitnie dotarło do mnie, że burmistrz w najważniejszych momentach – kiedy przychodzi godzina próby - jest po prostu nieobecny. Byłem przesłuchiwany w trakcie trzech rozpraw. Dwa razy przez sędzię, za trzecim razem pytania zadawała strona powodowa. I proszę sobie wyobrazić, że właśnie wtedy, kiedy Ostrowski miał mnie „na widelcu”, mógł zapytać o wszystko i przyprzeć do muru, to... nie pojawił się w sądzie. Zresztą, tak samo jak podczas ogłoszenia wyroku. W tym kontekście wcześniejsze sytuacje, jak np. jego nieobecność podczas debaty publicznej w Urzędzie Miasta właśnie na temat wysypiska czy odmowa udziału w debacie przedwyborczej są bardziej wytłumaczalne.

Czy jest to spowodowane słabym przygotowaniem merytorycznym? Nie wiem.

W sądzie przeciwko Dziennikowi Polskiemu była również Ewa Kęsek, dzisiaj prezes Zakładu Utylizacji Odpadów. Czego ona się domagała?

Przeprosin za rzekome zarzucenie jej przestępstwa przy kupnie i sprzedaży działek pod składowisko. Sąd nie przychylił się do tych twierdzeń, z czego wynika, że nie napisałem, jakoby popełniła przestępstwo. Taka też była od początku nasza linia obrony. Z drugiej strony sąd uznał, że brak jest wystarczających dowodów, aby uznać, że Ewa Kęsek namawiała ludzi do sprzedaży działek na rzecz Bronisława Brózdy. Moim zdaniem, powody, aby to stwierdzić były wystarczające, ale oczywiście przyjmuję orzeczenie sądu. Powiem tylko jaka jest moja argumentacja.

Otóż, nie da się logicznie wytłumaczyć, dlaczego przy sprzedaży działki interweniowała Ewa Kęsek – a to zostało udowodnione – natomiast faktycznym nabywcą okazał się Bronisław Brózda, jako osoba prywatna. Żeby było ciekawiej, Ewa Kęsek w czasie przesłuchania zeznała, że „nie uczestniczyła w nabywaniu gruntów przez pana Brózdę”.

Nie da się logicznie wytłumaczyć, dlaczego w październiku 2006 z gminy wyszło pismo do spadkobierców jednej z kluczowych działek, że ma ona być wykorzystana na inwestycję związaną z gospodarką odpadami, a dwa miesiące później grunt nabył prywatny przedsiębiorca, powiększając w ten sposób – jak zostało napisane w akcie notarialnym - swoje gospodarstwo rolne. Nie da się tego wytłumaczyć tym bardziej, że w protokole z kontroli NIK, która została przeprowadzona wiosną 2008 roku, burmistrz Ostrowski mówi, że w latach 2006-2007 spółka ZUO przeznaczyła ponad milion złotych na zakup gruntów pod przyszły zakład gospodarki odpadami.

I tutaj dochodzimy do kolejnej ważnej i ambarasującej sprawy, w którą tym razem Ostrowski wplątał Jerzego Grabowskiego, przewodniczącego myślenickiej Rady Miejskiej.

Zapowiada się coraz ciekawiej... O co tym razem chodzi?

Otóż Jerzy Grabowski zeznał, że w 2006 roku, czyli wtedy, gdy Bronisław Brózda – a nie spółka ZUO - kupował dziewięć działek, Rada Miejska nie podnosiła kapitału zakładowego spółki (z czego można by pokryć koszty zakupu gruntu), bo nikt nie składał takiego wniosku. Gdy potem zacząłem analizować protokół z kontroli NIK, jest tam jasno napisane, że 18 marca 2006 roku, radni… podnieśli kapitał o 400 tys. zł. Przypomnę, że Bronisław Brózda zapłacił za dziewięć działek 118 tys. zł, a niedługo potem sprzedał je gminnej spółce za 750 tys. zł.

Dlaczego zatem Jerzy Grabowski tak zeznał?

To chyba pytanie nie do mnie. W każdym razie przewodniczący Rady Miejskiej nie mógł sobie dokładnie przypomnieć w sądzie nawet dwukrotnego podnoszenia kapitału ZUO w tym roku o niebagatelną kwotę ponad 1,2 mln zł.

W ogóle informacje uzyskane podczas procesu w złym świetle stawiają również radnych. W protokole kontroli NIK jest bowiem jasno napisane, że Rada Miejska nie miała szczegółowych informacji odnośnie własności gruntów, co miało być przygotowane przez pracowników urzędu. Do 30 czerwca 2008 taka informacja nie wpłynęła do Rady Miejskiej. Dlaczego radni się tego nie domagali? Dlaczego burmistrz Ostrowski, nawet przed sądem zeznawał, że mieli pełną informację na ten temat, bo inaczej nie podjęliby uchwały w sprawie planu zagospodarowania tego terenu? To są pytania na razie bez odpowiedzi.

A tak na marginesie – uważam, że fakt, iż Bronisław Brózda tanio kupił działki, a potem sprzedał je spółce gminnej ze znacznym zyskiem to jest jego interes. Tutaj chodzi o sprawę zabezpieczenia interesów gminy. Mogę podejrzewać, że gdyby Ostrowski nie zaczął sporu z „Dziennikiem...” te rażące dysproporcje w kwocie za sprzedaż tych samych działek nie zostałyby pewnie upublicznione, bo byśmy do nich nie dotarli.

Dlatego na miejscu Bronisława Brózdy strasznie bym się na burmistrza zdenerwował, że wplątał go w taką sprawę.

Mówi Pan o Bronisławie Bróździe. Nie uciekniemy od pytania o nieprawdziwą informację, według której przedsiębiorca pod koniec 2007 roku był ciągle w Radzie Nadzorczej ZUO.

Nigdy bym nie zamierzał od tego uciekać. Popełniłem błąd i to jest fakt. Nawet więcej, do dzisiaj źle się z tym czuję. Ale nie można też zapominać, że natychmiast za niego przeprosiłem na łamach, a w tzw. międzyczasie trzy razy rozmawiałem z Bronisławem Brózdą przez telefon, przepraszając także w ten sposób. Dla mnie ważne jest to, czy ktoś potrafi przyznać się do błędu. Jest takie łacińskie przysłowie: „mylić się jest rzeczą ludzką, ale głupców rzeczą jest trwać w błędzie”... Czy słyszałeś, żeby w tej sprawie – mimo tylu nieścisłości z strony urzędu albo niedotrzymanych obietnic jak w przypadku ankiet, które nigdy się nie pojawiły – ktokolwiek tłumaczył się ze swojego działania?
A tak na marginesie, doceniam zachowanie Bronisława Brózdy, który w sądzie nic nie upiększał, nie robił z siebie ofiary, ale mówił jak było naprawdę, gdy się z nim kontaktowałem.

Co burmistrz teraz zrobi? Porażka, w kontekście tego co Pan mówi, wydaje się bolesna. Niestety, także dla gminy Myślenice.

Tym bardziej, że wiele innych wątków może być kłopotliwych dla gminy. Chyba nikt dotychczas dokładnie nie sprawdzał, jak było z pomocą publiczną dla spółki ZUO.
Przede wszystkim wyjaśnijmy, kolejny raz i jednoznacznie, że Dziennik Polski nigdy nie pisał, że coś ma być albo czegoś ma nie być. Odpady trzeba gdzieś składować - co do tego nie ma wątpliwości. Problem cały czas polega na sposobie, w jaki to się odbywało w Myślenicach. Chodzi o politykę informacyjną wobec mieszkańców i o gospodarność gminy. Kwestię gospodarki odpadami można było profesjonalnie załatwić.

Co teraz zrobi burmistrz? Naprawdę nie mam pojęcia. Jeśli chce się dalej pogrążać... Mogę powiedzieć tylko tyle, że my jeszcze nie wykorzystaliśmy wszystkich argumentów.

Natomiast paradoks całej sytuacji polega na tym, że ja zawsze działałem w interesie społecznym. Nie tylko w tej sprawie. Po to, żeby mieszkańcy mieli jak największą wiedzę na dany temat. I nagle dowiedziałem się, że cała gmina występuje przeciwko mnie. To znaczy burmistrz za parawanem gminy.

Był Pan pewny wygranej w tym procesie z gminą?

Powiem inaczej: wiedziałem dokładnie co napisałem, na jakiej podstawie i jakimi dokumentami dysponujemy.

Co więcej, w pismach procesowych przygotowywanych przez stronę powodową – już nie chcę mówić, że były one dla nas czasami obraźliwe – pojawiły się dwa stwierdzenia, do których muszę się odnieść. Zarzucono mi tam, że „prowadziłem kampanię przeciw składowisku” i że „kontrola NIK została wygenerowana przez moje otoczenie”. Obydwa twierdzenia są nieprawdziwe, a żeby nie było żadnych wątpliwości przytoczę dwa cytaty z moich tekstów. 2 lutego 2008 pisałem, że „pytanie o gospodarkę odpadami jest jak najbardziej zasadne”, bo śmieci gdzieś trzeba składować. Dwa tygodnie później pojawiło się kolejne jednoznaczne stwierdzenie, że Dziennik Polski nie jest ani za ani przeciw składowisku, domagaliśmy się tylko wyjaśnienia wątpliwości, które się przy tym pojawiały. Czy można to napisać jeszcze bardziej wprost?

Nikt mi też nigdy nie udowodni jakichkolwiek związków z Kielanami czy kimkolwiek innym z Myślenic. Każdy, kto zna mnie choć trochę, wie, że do czystości relacji przywiązuję ogromną wagę. I każdy wie, że gdyby coś trzeba było napisać, to ja to napiszę, niezależnie od tego, czy kogoś znam czy nie.

Dlaczego mówię o tych pismach strony powodowej? Bo teraz to ja mógłbym iść do sądu za takie twierdzenia, których ani burmistrz ani nikt inny by nie udowodnił, bo tego się nie da udowodnić. Mógłbym, ale po co?

A burmistrz był pewny siebie?

Takie sprawiał wrażenie, choć to może być moje subiektywne odczucie. Proszę nie odnosić tego do tej konkretnej sytuacji, ale generalnie uważam, że odrobina pokory jest zawsze konieczna. Jeśli jesteś pewny siebie, a nie znajduje to żadnego pokrycia w faktach, to z czasem stajesz się po prostu śmieszny.

W Myślenicach jest coraz bardziej zauważalna polaryzacja znacznej części społeczeństwa. Jedni zgadzają się z działaniami władzy, inni je krytykują. Dziennik Polski, także w Pana tekstach, pisał wielokrotnie krytyczne artykuły o tym, co robi magistrat, a w szczególności burmistrz Ostrowski. Co Pan w ogóle myśli o tych działaniach? Nie tylko w kontekście wysypiska.

Przede wszystkim sprzeciwiam się twierdzeniu, że piszemy tylko krytycznie o działaniach władzy. Dziennik Polski – który w moim zamierzeniu ma być takim forum wymiany myśli z różnych stron - informuje o wszystkich ważnych sprawach dla tego regionu i wielokrotnie pisaliśmy o rzeczach, które są pozytywne (już nie wspomnę o tym, że od ośmiu lat organizuję plebiscyt na „Osobowość Ziemi Myślenickiej”). Dla przykładu: czołówkowe teksty z otwarcia hali na Zarabiu, z otwarcia oczyszczalni czy wielkiej inwestycji, jaką jest budowa kanalizacji. Jeśli było to wskazane, umieszczałem władze Myślenic na plusie w cotygodniowym barometrze, który publikujemy w Tygodniku Myślenickim. Jak Ostrowski zrobił coś dobrego – choćby wsparcie Dobczyc przy ostatnim koncercie Wodeckiego – normalnie o tym pisaliśmy. Jak dostaje wyróżnienia – np. od strażaków – też jest to na łamach.

Przykładów znalazłbym bardzo dużo. A żeby to zobrazować powiem tak: jako szef działu jednym kliknięciem w komputerze mógłbym wykreślić każde zdanie, gdybym chciał być wobec kogoś złośliwy. Nigdy tego nie zrobiłem. Za to od wielu miesięcy dążę do normalnych relacji z burmistrzem, tak jak jest w przypadku wszystkich innych szefów gmin.

Natomiast co do prowadzonej polityki lokalnej mam bardzo mieszane uczucia. W połowie się z Ostrowskim zgadzam. To znaczy uważam, że nie można zaprzeczyć, iż w ostatnich latach, w porównaniu z wcześniejszymi władzami, w Myślenicach wiele się dzieje. Ale ta druga połowa, czyli sposób wykonania jest bardzo często katastrofalny.

Co ma Pan na myśli, mówiąc - sposób wykonania?

Nie zauważam żadnej strategii długofalowej. Mam wrażenie, że nikt nie zastanowił się, z czym Myślenice mają się kojarzyć. Na razie przekaz, chyba bardzo niefortunnie wzmacniany przez władze jest taki, że z jednej strony mamy składowisko i asfaltownię, z drugiej centrum rekreacyjne. Nie za bardzo rozumiem, co burmistrz Ostrowski chce przekazać, podpisując się pod kontrowersyjnymi inwestycjami, a zaraz potem mówiąc, że Myślenice to Międzyzdroje Małopolski.

Ale tak naprawdę, czekam na inwestycje – firmowane przez gminę – które byłyby profesjonalnie przeprowadzone. Od początku do końca. Jeśli spojrzymy po kolei na te najważniejsze, to obraz jest często nie najlepszy. O składowisku i popełnionych przy tym błędach nie chcę już mówić, choć sprawę znam na wylot.
Według mnie największy grzech gmina popełniła przy sprawie PKS-u. I nie chodzi mi o to, co się teraz dzieje po zburzeniu dworca, ale jak gmina zachowała się wobec pracowników przy sprzedawaniu udziałów na rzecz MPK Łódź. Przypomnę, że grubo ponad 100 pracowników dało niemałe własne pieniądze, aby utworzyć z gminą spółkę pracowniczą, a potem nie dość, że gmina toczyła rozmowy za ich plecami, to jeszcze ich kosztem wprowadziła do Rady Nadzorczej swojego przedstawiciela, mimo że teoretycznie nie miała do tego żadnego tytułu.

Przy sprawie asfaltowni też pojawiało się wiele wątpliwości. Do dzisiaj czekamy na odpowiedź z gminy, jak to się ma do rozwoju turystycznego Myślenic. Eco-Sport i stacja narciarska? W zasadzie również niewypał i nie chodzi o zmienną aurę, bardziej o politykę gminy wobec inwestora i zabezpieczenie własnych interesów.

Ale nie mam zamiaru potępiać wszystkich działań myślenickiej władzy. Byłoby to niesprawiedliwe. Oczyszczalnia ścieków została zmodernizowana i to jest plus. Trwa budowa kanalizacji - ogromna inwestycja, poczekajmy aż się zakończy. Na Zarabiu została wybudowana hala. Tutaj opinie są jednoznaczne, powstanie takiego obiektu było jak najbardziej wskazane. Choć też można zapytać, po co tak duży budynek w takim mieście i dlaczego taki drogi - ponad 21 milionów złotych.

A jeśli już – to dlaczego hala jest… za mała, aby rozgrywać tutaj zawody międzynarodowe. Jeżeli buduje się coś takiego, to trzeba mierzyć wysoko. Nomen omen...
Wiesz, jaki jest dzisiaj największy problem z Ostrowskim?

No właśnie, jaki?

Taki, że nie ma nad sobą kontroli; że za bardzo uwierzył w swoją wielkość, a nie ma do tego dostatecznych postaw. Zresztą, było to nawet widać ostatnio w telewizji.
Osoby, które powinny go kontrolować są często słabo przygotowane merytorycznie albo uzależnione tak czy inaczej od władzy. Jest niewielu radnych, którzy spełniają swoją rolę albo przynajmniej mają do tego predyspozycje. Jan Bylica, Bogusław Podmokły, Andrzej Cyrek... Choć uważam, że akurat ten ostatni, pracując w spółce uzależnionej od wysypiska i nie wstrzymując się od głosu przy uchwalaniu planu zachował się niewłaściwie.

Kto jeszcze? Jerzy Cachel? Lucyna Gowin? Marian Węgrzyn? Pozytywnie zaskoczył mnie Jarek Szlachetka, który chyba jako jedyny miał odwagę przyznać, że o miasteczku seniora w Zawadzie radni powinni wiedzieć więcej.

Z drugiej strony – choć oczywiście jest to subiektywne odczucie – Czesław Bisztyga albo Jacek Ślósarz nie sprawdzają się w roli radnych tak jak można tego oczekiwać. Właśnie od ludzi, którzy szli do Rady z hasłami pełnymi krytyki wobec wielu działań władzy oczekiwałbym zdecydowanie więcej. To zbójeckie prawo, a nawet obowiązek opozycji. Trudno bowiem oczekiwać tego np. od radnego Dąbrowskiego.

Efekt jest taki, że zobowiązania finansowe rosną, a gmina zaciąga wielomilionowe kredyty. Taka polityka może być zgubna dla samego burmistrza, ale – co gorsze – dla wielu mieszkańców.

Pomówmy trochę o Dzienniku Polskim i generalnie o dziennikarstwie. Także w kontekście gazet, które ukazują się na myślenickim rynku. Jak go Pan ocenia, bo w swojej gazecie odpowiada Pan nie tylko za ten teren?

Pewnie bym skłamał, mówiąc, że wszystko jest idealne i nie ma nic do poprawy. To jest taki zawód, że bez przerwy wszystko się zmienia, a my dążymy do tego, żeby być ciągle na bieżąco, poruszać najbardziej aktualne tematy. Dlatego tutaj nigdy nie ma stanu pełnego zadowolenia.

Z drugiej strony, mam bardzo silne argumenty, że Dziennik Polski zajmuje się wszystkim co najważniejsze dla tej społeczności, a przede wszystkim stara się być jak najbliżej ludzkich problemów. Prezentując różne punkty widzenia. Nie mam żadnych wątpliwości, że to u nas czytelnicy znajdują najpełniejszy obraz tego, co dzieje się w powiecie.
Problem polega na tym, że życie nam się coraz bardziej „tabloidyzuje” i nie wszyscy doceniają wagę rzeczowej i wiarygodnej informacji.

Jak ocenia Pan inne gazety? Sedno, Gazetę Myślenicką, Goniec czy Głos?

Nie czytam wszystkiego od deski do deski, a nawet zdarza się, że rzadko, więc mogę powiedzieć na podstawie tego, co widzę od czasu do czasu. Myślę, że Sedno zrobiło postęp, choć jest jeszcze trochę do poprawy. Cenną wartością jest docieranie do ciekawych osób oraz pomysł niektórych rubryk, np. rozmowy „w przelocie”; z drugiej strony długie teksty czasem zniechęcają do czytania. Największy problem to przypięcie łatki gazety anty-Ostrowskiej, co chyba nie zawsze pomaga.

Gazeta Myślenicka nie zachwyca. Często archaiczny język, prawie żadnej inwencji. W zasadzie jest to gazeta tylko „odtwórcza”. Nie podejmuje też żadnych niewygodnych tematów. Mam wrażenie, że gdyby Piotrkowi Jagniewskiemu pozwolono rozwinąć skrzydła, byłoby ciekawiej.

Goniec, poza stronami płatnymi, jest dosyć neutralny. Głos – blisko gazety urzędowej.

Pisze Pan o Myślenicach już od wielu lat, ale tak naprawdę niewiele o Panu wiemy. Rozumiem, że to nie jest Pana jedyne zajęcie ani zainteresowanie?

Pewnie nie zabrzmi to dyplomatycznie, ale Myślenice to tylko mały fragment zainteresowań. Normalnie zajmuję się wieloma innymi rzeczami. Powiem nawet, że największą wartością tej pracy jest możliwość uczestniczenia w ważnych wydarzeniach i spotykanie ciekawych ludzi z bardzo różnych dziedzin. Ostatnio rozmawialiśmy z posłem Gowinem nie tylko o lokalnej polityce czy ze starostą krakowskim o aferze w Kraków Business Parku. Sprawdzałem też powiązania jednego z lobbystów znanych z afery hazardowej z Zabierzowem, a podczas tegorocznego Tour de Pologne rano miałem możliwość kontaktu z mistrzem świata w kolarstwie, Alessandro Ballanem, który tego samego dnia... wygrał etap. Jak widać rozrzut jest znaczny.

Ale chyba najbardziej cenię fakt, że ze stu najlepszych piłkarzy francuskich, którzy zostali wybrani przez prestiżowy France Football na 100-lecie federacji, okazało się, że z kilkunastoma zrobiłem mniejsze lub większe rozmowy. W ogóle to taka moja pasja. Od 12 lat, jeśli tylko mogę, jeżdżę na mecze reprezentacji Francji. Ostatnio byłem… z żoną w Marsylii na spotkaniu z Argentyną Diego Maradony, w lutym tego roku. Teraz w listopadzie wybieram się na baraż z Irlandią.

Od 12 lat? To kawał czasu.

Żeby było ciekawiej, jadąc na pierwszy mecz w 1997 roku do Lens (debiutował wtedy Thierry Henry), zrobiłem ze Szwajcarii, bo akurat tam byłem, kilkaset kilometrów autostopem.

???

Przyzwyczaiłem się do różnych ciekawych i nietypowych sytuacji. Kiedyś Georges Bereta, były kapitan Francuzów polskiego pochodzenia wprowadził mnie na murawę stadionu w St Etienne tuż przed meczem z Japonią. Piłkarze wyszli na ogląd boiska i tak sobie staliśmy obok siebie. Nie zapomnę też, jak spotkałem obecnego trenera kadry Raymonda Domenecha... w paryskim metrze, w dzień finału mistrzostw świata w 1998 roku. Dokładnie sześć lat później, co do dnia, został selekcjonerem. Dla Pablo Correi, od wielu lat trenera Nancy, byłem „przewodnikiem” po Krakowie, a potem zaproponował mi przejście na „ty”. Rozmawiałem też z prezesami Barcelony i Interu Mediolan, a Arsene Wenger sam podał mi rękę na Stade de France.

Choć bywało również mniej ciekawie. W tamtym roku podczas mistrzostw Europy jeździłem bez przerwy między Zurichem i Wiedniem i w ostatnim tygodniu byłem już tak zmęczony, że zostawiłem w pociągu… komórkę z wszystkimi namiarami. Szczęśliwie na drugi dzień znalazła się na dworcu w Bernie. To możliwe chyba tylko w Szwajcarii…

Musimy się chyba umówić na kolejną rozmowę, ponieważ widzę, że ma Pan do opowiedzenia wiele ciekawych rzeczy.

Ale stawiam jeden warunek: już nie o myślenickiej władzy, bo jestem tym trochę zmęczony. Jest tyle fajnych innych rzeczy…

REMIGIUSZ PÓŁTORAK.

Ma 33 lata. Z wykształcenia jest romanistą - ukończył filologię romańską na Uniwersytecie Jagiellońskim; ma za sobą również dwuletnie studia podyplomowe na europeistyce (UJ).
Obecnie jest słuchaczem Studium Dziennikarstwa Europejskiego w warszawskim Natolinie.

Jako dziennikarz zaczął pracować w 1995 roku, najpierw w krakowskim Radiu Alfa (1995-96; programy sportowe i policyjne), potem w Tempie (1996-98), Supernovej (1998-99) i dwumiesięczniku Klub Sportowy (1999-2000). Od października 2000 jest związany z Dziennikiem Polskim, gdzie przez siedem lat (2001-2008) był redaktorem wydania. Od września ubiegłego roku jako zastępca kierownika działu metropolitalnego odpowiada za powiaty podkrakowskie (myślenicki, wielicki, krakowski, proszowicki i miechowski).

Jako korespondent obsługiwał wielkie imprezy sportowe – m.in. piłkarskie mistrzostwa świata i Europy, Puchar Konfederacji, Tour de France, Tour de Pologne, Ligę Mistrzów.

Publikował w wielu czasopismach, m.in. w tygodniku Piłka Nożna, magazynie Prestiż Who is who?, a także… w prasie japońskiej. Od dzieciństwa pasjonuje się sportem – w 1990 roku, jak uczeń VIII klasy szkoły podstawowej zajął 3. miejsce w ogólnopolskim konkursie wiedzy o piłkarskich mistrzostwach świata.

Mówi biegle po francusku i włosku, zna też język esperanto i – na poziomie średnim – hiszpański. Jest żonaty, ma 9-letniego syna.

Miesięcznyk Powiatowy Sedno dostępny w kioskach od 10 listopada

Dzięki Twojemu wsparciu możemy poruszać tematy, które są istotne dla Ciebie i Twoich sąsiadów. Zabierz nas na wirtualną kawę – nawet najmniejszy gest ma znaczenie. 

Zobacz więcej
Czytaj komentarze!