Okolice

Sułkowice: 100 lat Ludwiki Frosztęgi

Sułkowice: 100 lat Ludwiki Frosztęgi

16 maja 2013 r. mieszkanka Sułkowic – Ludwika Frosztęga obchodziła swoje setne urodziny. Jest skarbnicą ludowych przysłów, a gościom przypominała: Nie trać nigdy fantazyje, chociaż bieda bije

Ludwika Frosztęga, z domu Postawa (córka Wiktorii i Antoniego), urodziła się 16 maja 1913 r. w Sułkowicach jako jedna z siedmiorga rodzeństwa. Większość życia mieszkała przy ul. Na Węgry w Sułkowicach w swoim rodzinnym domu. Dopiero od 12 lat mieszka na ul. Partyzantów z córką Janiną i zięciem Józefem Ziemianinami, którzy się nią opiekują.

Wyszła za mąż w wieku 30 lat. Mąż stulatki Jan, który pracował w Kuźni, robił świderki do Cepelii i zajmował się rolnictwem, zmarł w 1991 r. Jubilatka urodziła ośmioro dzieci (dwa razy miała bliźnięta), ma 16 wnuków oraz 19 i pół prawnuka – jak dodaje żartobliwie córka, ponieważ dwudziesty prawnuk jest w drodze. Dwoje dzieci pani Ludwiki już nie żyje.

Całe życie spędziła na roli. Ukończyła cztery klasy szkoły podstawowej, potem przymusowo wypisali ją ze szkoły, bo trzeba było – jak to w dawnych czasach- zajmować się gospodarką, krowy pasać, doić. Jej dzieci mieszkają aktualnie w Tarnowskich Górach, Rudzie Śląskiej i w Sułkowicach. W zeszłym roku była na weselu koło Suwałk. Sama wyszła na 4 piętro w bloku bez windy.

Córka Janina, z którą mieszka Ludwika Frosztęga, opowiada o mamie: - Jest bardzo aktywna, zadowolona z życia, nawet z Internetu korzysta. Przez skype’a rozmawia często ze swoją wnuczką z Ameryki. Na uszach ma słuchawki, na ekranie komputera wszystko widzi. Czasem szyje jeszcze na maszynie nożnej, ma w jednym pokoju swój warsztat pracy. Czyta bardzo dużo. Ciągle muszę załatwiać nowe książki. Mama ma też swój starodawny sposób na choroby. Na zimę robi syropy z czosnku i cebuli, na grypę nie choruje w ogóle, nie ma cholesterolu. Czasem pije te krople Amol. Wszystko je. Nie ma ciśnienia, ale musimy jej dawać leki na kruchość żył i żeby nie doszło do wylewu. Jakoś trzy lata temu miała mały wylew. Przetaczali jej krew. Dostała krew po 18 – latkach, to powiedziała lekarzom, że teraz musi chodzić na dyskoteki. Wszyscy życzyli jej wtedy „stówki”, to odpowiedziała, że ma dość stówek w portfelu. Mama nie cierpi hasła, że „coś się nie opłaci”, ona dawniej bardzo ciężko pracowała i musiało się opłacić.”

Jak dodaje sama Jubilatka: Teraz nic nie robię, bo już nie dam rady. Dawniej się człowiek nauganiał. Nie było maszyn. Wszystko robiło się rękami, kopaczkami. Były krowy, świnie, ani jeden się nie ożenił, jak nie miał swojego zagona. A teraz jest odwrotnie – jak ktoś ma pole i gospodarkę, to nie chcą się żenić, bo się boją ciężkiej roboty.

Uważa też, że „dziś som ludzie same droby, ale państwo siekierom nie przetnie, nimo kto robić”.

Ma zegar, co ma 150 lat, przywiózł go ponoć jej dziadek lub ojciec z wojny austriackiej. Ten zegar ją budzi. Jak tylko staje zegar, to ona od razu nie może spać. Zawsze musi słyszeć jego bicie. Doskonale pamięta wiele osób i historii gminy. Przeżyła pacyfikację Sułkowic. Miała wtedy 29 lat. Pamięta jak Niemcy otoczyli miasto, jak zgonili wszystkich na rynek bydlęcy, jak wszyscy musieli leżeć ustami do trawy i nikomu nie wolno było podnieść głowy, bo inaczej miał pewny strzał w kark. Wspomina, jak Niemcy pobili przewodniczącego gminy Latonia - możnego chłopa gospodarczego, tak, że ciężko go było poznać. Pamięta, jak przy domu koło cmentarza wykopano dziurę w ziemi, jak ustawili ludzi rzędem i strzelali tak, że ciała tam wpadały i że potem przysypali je wapnem. Pamięta, że matki na tej trawie to dzieci rodziły. W końcu usłyszeli od jednego Niemca, który mówił coś po polsku, że ci, co leżą na placu, mają darowaną śmierć, tylko musi być jedność. Potem Niemcy wszystko zatuszowali.

Ale wracając do teraźniejszości – mówi: „Świat za mojego życia strasznie się przemienił. Opiekują się mną, jeść mi dobrze dają. Dobrobyt jest. Dawniej na swoim chlebie byłam. Nieraz nic nie jadłam. Żołądek był zahartowany.

Joanna Gatlik

Komentarze (4)

Zobacz więcej