Zostały tylko zdjęcia... - o wyprawie do Czadu pisze Szymon Kowalczyk
- 3 maja 2013
Szymon Kowalczyk z Myślenic m.in. dzięki waszym głosom wygrał II Memoriał im. Piotra Morawskiego, a w nagrodę wyjechał w Góry Tibesti w północno - centralnej części Czadu. Dzisiaj publikujemy reportaż z jego podróży
O tym jak bardzo do zwycięstwa Szymon potrzebował waszych głosów, pisaliśmy w lutym ubiegłego roku. Udało się. Dzisiaj zapraszamy do lektury reportażu z jego wyprawy.
Szymon Kowalczyk
Zostały tylko zdjęcia…
Kolacja
- Ten jest z Syrii.
- Jest zdecydowanie lepszej jakości – przytaknąłem, gładząc dłonią dywan. Wcześniej dostałem libijski, szorstki. Ładny, ale nie tak przyjemny jak ten. Libijskiego nie chciałem, ale ten wziąłbym w ciemno.
- Teraz nie łatwo taki znaleźć.
- Z powodu wojny?
- Syria ma teraz poważne problemy. Wojna wstrzymała handel. Ameryka, Francja i Europa wspiera rebeliantów. Rosja i Chiny Assada. I to jest teraz problem. – Theophile tłumaczył słowa gospodarzy zarabskiego i goran na łamaną angielszczyznę. Układ w opisie ich świata jest prosty, czarno-biały, zero-jedynkowy. Jest problem albo go nie ma. Wojna jest problemem, pokój nie jest. Handel nie jest problemem, ale jego brak jest już problemem wielkim, wręcz monstrualnym. Jakże to? Arab z dziada pradziada kupczy, gdzie się da. A tu nagle wojna?! Dlatego trzeba kombinować, żeby problemu nie było. Jak strzelają z prawej to ciężarówki suną z lewej. I tak na obyrtkę. Byleby mniejszy problem był niż ten monstrualny!
- A która strona ma rację? – zapytałem. Assad czy rebelianci?
- Assad! – wykrzyknęli moi rozmówcy głębokim, gardłowym tonem. - Kiedyś Ameryka, Francja,
Europa, Rosja i Chiny potrzebowali Assada. Teraz się odcinają od niego. Już go nie chcą. Jest im niepotrzebny. Tak samo było z Kadafim. Kiedyś Chiny wspierały Kadafiego. Ale Francja przekonała ich, żeby wspólnie pozbyli się pułkownika. Gdyby tylko Chiny nie zaakceptowały tego układu, Kadafi władałby Libią do dzisiaj.
- Jak to było naprawdę z tą rewolucją w Libii? – ciągnąłem dalej temat.
- Północny Czad to Tubu. I południowa Libia to Tubu. Ci pierwsi dołączyli do swoich ziomków w
Kufrze, żeby wspólnymi siłami walczyć z Kadafim. Bo ten - dawno, ale nie tak dawno, żeby zapomnieć - przyprowadził swoich wojaków do Faya Largeau. Podczas wojny czadyjsko – libijskiej okupowali cały północny Czad. – To co nakradli to ich, ale śmierci bliskich tak łatwo się nie przebacza. – Dlatego jesteśmy teraz szczęśliwi, że Kadafi nie żyje.
Kaddafiemu zamarzyła się wielka Libia i ogromne wpływy w Afryce Subsaharyjskiej.
Chciał zaszczepić islam tam, gdzie do tej pory prym wiedli chrześcijanie i animiści. Pod zielonym sztandarem chciał zjednoczyć Afrykę. Do tego potrzebny był mu Czad. Połacie pustyni, gdzie ludzie Goran, Tubu, Zaghawa walczyli ze sobą, zawierali sojusze, a jeszcze częściej zdradzali się nawzajem, były wrotami na południe. I jednocześnie przyczyną porażki. Utemperowały megalomańskie aspiracje pułkownika.
Piachy Borkou, z gajami daktylowymi, rozciągające się na wschodzie wyżyny Ennedi i surowe pasmo gór Tibesti zrodziły trzech mężczyzn – Hissein`a Habre, Goukouni Wadei oraz Idrissa Deby`ego. W 1975 roku, pierwszy prezydent Czadu Francois Toumbalbaye, naiwnie ufając, że kule i pociski nie będą się imać ścian pałacu prezydenckiego, stracił urząd, wpływy, klucze do skarbca. I przede wszystkim życie. Marsz na Ndżamenę powiedli wówczas, ramię w ramię, Wadei i Habre. Jednak tron dwóch opasłych tyłków nie pomieści. Jeden spychał drugiego, drugi pierwszego. Pierwszy tył szybciej, bo więcej chapał. Drugi wreszcie gruchnął o ziemię w gabinecie ministerialnym. I poczuł się urażony, oszukany. Ambicje przecież większe! I wreszcie rodzina, kuzyni i najbliżsi kuzynów, zaczęli się upominać o swoje. Przecież obiecano im teki, najlepsze miejscówki przy korycie, wejściówki VIP do rządu? Jakże to? Z północy maszerowaliśmy za darmo? Krew toczyliśmy, braci po drodze chowaliśmy, żeby teraz wracać do domu? Z pustymi rękami? Przecież to nie przystoi zwycięzcom. Tak więc Wadei, broniąc swojego prezydenckiego stołka, skumał się z Kadafim. A Habre, mając ciche przyzwolenie Francji, gotował się na kolejny rajd na NDżamenę. I osiągnął to co chciał, marzenie o władzy spełnił.
Tylko pułkownik Kadafi, ze swoimi wojakami, rozpanoszył się na północy, samoloty nad Ndżamenę wysyłał.
Resztę dopowiedzieli moi towarzysze:
- Hissein Habre wygrał wojnę z Kadafim. Dlatego Kadafi razem z Bashirem z Sudanu wsparł Idrisa Deby`ego – Zaghawę z Ennedi, z Biltine – i jego rebeliantów w walce przeciw Habre. Kadafi chciał pokazać, że jest największym, najwybitniejszym władcą Afryki. Zorganizował przecież Unię Afrykańską i rękami Idrissa Deby`ego chciał wybudować w Czadzie ogromne wrota na południe Afryki. Gdyby Habre był prezydentem do dzisiaj, Kadafi nie byłby wstanie zrobić niczego. Habre był po prostu silniejszy… - zakończyli.
Ludzie Habre, poupychali kieszenie czym się dało i ratując życie, uciekli z kraju. Zastąpili ich
poplecznicy Deby`ego. A Kadafiemu, sen o wielkiej Afryce, prysł niczym mrzonka, wraz z Arabską Wiosną.
Kilka dni wcześniej…
Z ruchliwej ulicy, zawalonej żółtymi, rozklekotanymi taksówkami, chińszczyzną z lewa i prawa
wysypującą się ze sklepów, straganów, naprędce zbitych kramików i poboczy, skręciliśmy w zaułek.
Dalej przez dziedziniec, w kierunku szyldu „Dom kombatanta”. To tu, mogę powiedzieć, zaczyna się pierwszy rozdział, najnowszej historii Czadu. Od maszerującej na ścianie kolumny generała Leclerca w`41. Od „Marszu z Czadu”, a dokładnie z Faya Largeau, do której miałem niebawem trafić… My mamy swoją „Panoramę Racławicką”, Czadyjczycy swój „Marsz z Czadu” w zatęchłej, zakurzonej, chociaż stołecznej gospodzie.
Z pierwszego obrazu, kolumna generała Leclerca, przemaszerowała na kolejny. Na północ! Na Libię! Dalej pojawiają się wozy bojowe, gaje daktylowe (pewnie gdzieś za Faya Largeau). Jedni maszerują, inni strzelają, jeszcze inni padają martwi. Czerwona farba kontrastuje na bladym, wypłowiałym piachu Sahary. Aż wreszcie, na przeciwległej ścianie, salwy z karabinów malują
zwycięstwo. A w rogu, już nie malowany, siedział kombatant. Uśmiechał się lekko, przyglądając mi się uważnie. Twarz miał pełną bruzd i zmarszczek. Widać, że wiele w życiu przeszedł. Ale z pewnością nie „Marsz z Czadu”. Tak podeszłego wieku, mało kto w Czadzie dożywa…
Ciekawe, gdzie walczył? – myślałem. Jeżeli jest z Sarh, to zapewne był człowiekiem pierwszego prezydenta – Francoisa Toumbalbaye. Brak mu jednak charakterystycznych dla Sara blizn na policzkach i czole. Więc może pochodzi z Borkou lub Tibesti? Może to właśnie on, śmiertelnie ranił Toumbalbaye w pałacu prezydenckim w `75? A może jest Zaghawa? Przybył z północnego – wschodu? Z Ennedi? Z Biltine? Za Idrisem Deby. Może to właśnie on przepędził ze stolicy samego Hissena Habre? A kilkanaście lat później, w 2008 roku, bronił Deby`ego, żeby nie podzielił losów Toumbalbaye?
Droga na Północ
- Czemu nie wziąłeś takiego samochodu? – zapytał mnie mężczyzna, wskazując na Toyotę Land Cruiser, zaparkowaną tuż przy dziurze w ziemi, z której wypływała życiodajna woda.
- Te Toyoty są za drogie – odpowiedziałem.
- To przyjeżdżasz z Polski do Czadu bez pieniędzy? – zaśmiał się
- Nie, nie. Mam pieniądze…
- To teraz widzisz jak się kończy oszczędzanie na Saharze – przerwał w pół zdania. Pojechałeś samochodem, który się do tego nie nadaje. A co byś zrobił, gdybyśmy cię nie zabrali ze sobą? Na środku pustyni. Czekałbyś, aż naprawią ten samochód kto wie jak długo. Bez jedzenia, bez wody.
Wszyscy razem byście tam poumierali.
Tibesti
Mousa wypalił tylko raz. Złożył się do strzału. Wyczekał na odpowiedni moment. Nacisnął spust.
Rozkładana, metalowa kolba karabinka Kałasznikow AKS szarpnęła delikatnie ramię. Huk wystrzału niósł się echem po okolicy. Byłem pewien, że spudłował…
Chwilę wcześniej mknęliśmy przeszło 100 km na godzinę przez płaskowyż. Jedno z niewielu miejsc w Tibesti, gdzie samochód mógł rozpędzić się do tak niebotycznych prędkości. Niewielkie stado gazel dorkas rozbiegło się przerażone. Każda z nich walczyła o życie. W hałas silnika pracującego na wysokich obrotach i pędu powietrza wpadającego przez otwarte okno, wmieszał się charakterystyczny dźwięk przeskakującego zamka i wprowadzanego naboju do komory.
- Teraz nie strzelaj! – starał się przekrzyczeć tę kakofonię dźwięków pan Kusseja.
Już wybrał ofiarę i przyspieszył. Chciał przeciąć jej drogę. Biegła dokładnie na nas! Była tuż, tuż! Na wyciągnięcie ręki, centymetry od maski! Licznik! 110 km/h! Gazela! Wszędzie pył! Adrenalina!
Roztrzaska ją przecież w drobny mak! – pomyślałem. Zamknąć oczy!? Strzał!? Bach! Trzask!? Gdzie krew?! Skubana! Ślizgnęła się pod samochodem! Już spokojnie pobiegła za stadem, świecąc w naszą stronę białym zadem. Zatrzymaliśmy się. Mousa przesunął bezpiecznik karabinka i złożył kolbę.
Faktycznie coś strzeliło, ale pod maską. … gazela wydarła do przodu. Spanikowana, spłoszona wystrzałem i zdezorientowana. W ślad za nią ruszył Mousa. Nie biegł. Szedł tylko żwawym krokiem, jakby był pewny swego. Czyżby jednak trafił? Kałasznikowa złapał wpół, tak od niechcenia. Jakby trochę zawadzał i nie był już więcej potrzebny. Swoje już zrobił? Musiał trafić!
Z Kousseją obiegliśmy wzgórze. Odcinając ofierze drogę ucieczki.
- Masz ją? – krzyknął Kusseja, ciężko dysząc i co rusz odchrząkując głośno, spluwał na ziemię.
Gazela leżała bez życia. Z podciętym gardłem. Nieopodal, klęczał na piachu Mousa, próbując
powstrzymać odruch wymiotny. Ocierając twarz dłonią, w której trzymał jeszcze nóż, zostawił
czerwoną smugę na policzku. Kousseja spojrzał tylko, bez emocji, na gazelę. Podniósł karabin i
odciągnął zamek. Z komory wypadł nabój. Ponoć, raz na czas, broń strzela sama. Ta, na pewno nie wypali. Przynajmniej nie tym razem.
Zwierzę zawisło, głową w dół, na pobliskim drzewie. Mousa ściągnął skórę. Wyczyścił tuszkę i podzieli na kawałki. Płuca, nerki, wątroba i przede wszystkim serce wylądowały w ognisku. Reszta w sizalowym worku. Było po gazeli. I po życiu. Teraz była kawałkiem mięsa, kolacją, dodatkiem do mdłego makaronu. I podarkiem dla rodzin, do których mieliśmy dotrzeć następnego dnia…
Ludzie i miejsca
Są miejsca, które obrosły mitem, legendą niedostępności. Miejsca, do których aby się dostać, trzeba pokonać liczne przeszkody biurokratyczne, wychodzić i wyprosić pozwolenia, jakieś przepustki, okraszone pieczęciami i perfekcyjnymi podpisami. Wręczając przy tym niemałe łapówki. To dopiero początek! A człowiek już ma dość, tych obskurnych biur, odsyłania to tu to tam. Przynieś cztery kopie tego, to zanieś tam, a stamtąd przynieś co innego. Przyjdź jutro o 14. Nazajutrz o 13:40 drzwi są już zamknięte na cztery spusty i głucha cisza. A na pytanie, gdzie jest pan z tego a tego biura, bo umówieni byliśmy, rozmówca odpowiada, że jak to gdzie?! Do domu poszedł! Jak już uda się taki papier dostać, co jest tak samo prawdopodobne jak dzień bez piachu na Sahelu, pojawiają się kolejne trudności.
Tym razem to już nie przelewki. Bo z reguły miejsca otulone mgłą niewiadomej, to miejsca
zamieszkane przez nieprzyjazne i groźne plemiona. Wkraczając tam, musimy liczyć się z tym, że stracimy życie. A już na pewno wszystkie kosztowności. Ale zapewne nic nie stracimy, bo nie uda się tam wjechać. Nie znajdzie się nikt kto chciałby nam towarzyszyć. Ze strachu przed zagrożeniem.
Góry Tibesti są jednym z takich miejsc. Niby ktoś był ale nie wiadomo kiedy. Każdy wie, gdzie one są, ale nikt nie potrafi o nich niczego więcej powiedzieć. Jedni straszą minami, inni plemieniem Tubu, bo przecież to wojownicy, nie lubią obcych i nikogo nie wpuszczają. Jeszcze inni mówią o rebeliantach, którzy przysposobią się w Tibesti do ostatecznego rajdu na NDżamenę. Góry Tibesti to wspaniałe miejsce, jeździło się tam kilka dekad temu. Ale teraz?! Zbyt niebezpiecznie tam jest. Do tego jeszcze wojna w Libii zrobiła swoje. Tubu z Libii wplątali się w lokalne waśnie i zatargi. Jedni z karabinem w dłoniach walczyli o swoje. Inni wiali na południe. Jedni okupując choćby Kufrę, liczyli na zbrojną pomoc kuzynów zza południowej granicy. Inni szukali schronienia u czadyjskich krewnych. W takiej atmosferze wsiadałem do samolotu w Polsce. Bez kontaktów w notesie, bez choćby jednego punktu zaczepienia. Natomiast z głową pełną powtarzanych sloganów: nie da się, rebelianci, pola minowe, zbyt niebezpiecznie, nie wpuszczają!
Powroty są najgorsze...
Jak rażony gromem, uświadamiam sobie, że wróciłem do codzienności. Chaos ulic Ndżameny, który tak przeklinałem jeszcze jakiś czas temu, nagle pozostaje już coraz bardziej odległym wspomnieniem.
Tak samo jak zgrzytanie piachu między zębami czy walka ze snem, kiedy trzymając się sizalowej liny, wracałem dwie doby na pace Toyoty Hilux. Skumplowałem się wtedy z pewnym Nigeryjczykiem. Nie miałem ze sobą nic. Ani butelki wody. Nawet złamanego herbatnika. Nic. Jakoś wytrzymam – myślałem. Zamartwianie i tak brzucha nie napełni, pragnienia nie ugasi. A od głodu gorsze były kuksańce od współpasażerów. Jeden łokciem szturchnął, drugi odepchnął ze zniecierpliwieniem.
Każdy walczył o odrobinę miejsca i komfortu dla siebie. A Nigeryjczyk? Miejsca trochę zrobił. Oprzeć się, raz po raz, o swoje plecy pozwolił. Ciastkami, chlebem i wodą poczęstował.
Wracał z Kufry. Był już tydzień w podróży przez Saharę. Miał tylko pięć, czerstwych chlebów w
plastikowej reklamówce, szczelnie zawiązanej na supeł, paczkę herbatników, butelkę wody i z darte sandały na stopach. No i zwinięte w rulon zdjęcia rentgenowskie. Postrzelili go, gdy szedł do pracy.
Paskudnie dostał! Zbłąkana kula (a może snajper?) trafiła go w brzuch. Narobiła spustoszenia, a odłamki wyciągnąć się nie dały.
- Leżałem pięć miesięcy w szpitalu. – opowiadał, chociaż słowa nie wychodziły mu z łatwością z ust. Jeszcze miesiąc temu wymiotowałem krwią. Wracam do domu, bo tylko w Nigerii są w stanie mnie wyleczyć. Odłamki wyciągnąć. - Przez większość czasu milczał. Czasem tylko o coś zapytał. Albo pieśń o Jezusie nucił, taką w afrykańskim stylu pogodną. – Kiedyś, jak wracałem z Libii do domu to byłem kimś. Czułem się jak król. Pieniądze miałem, prezenty dzieciakom i żonie przywoziłem. Chłopakom piwo stawiałem. A teraz? Nie mam niczego! Tylko te zdjęcia…
Podobają Ci się nasze artykuły?
Dzięki Twojemu wsparciu możemy poruszać tematy, które są istotne dla Ciebie i Twoich sąsiadów. Zabierz nas na wirtualną kawę – nawet najmniejszy gest ma znaczenie.
Do pełni szczęścia brakuje jeszcze tylko wideoreportażu :)
Nie interesuję się fotografią ale te zdjęcia to mistrzostwo!
Coś bezcennego dla nas samych: 10...100...1000...10000 km od bezpiecznego domowego azylu rozgrywa się inna rzeczywistość, w której można zaistnieć - nie bez emocji, nie bez wysiłku przełamywania.. lecz powrót jest z 'grandidieritem'.
Już nie do końca tacy sami... :-)
http://www.youtube.com/watch?v=Qq9PxuAsiR4
to dał czadu hehe