Historia Lekkostrawna

Tyfus plamisty

Jest wiele form oporu opartych na różnych ideach i wartościach. Najsilniejszy jest jednak ten zrodzony z głodu i woli przetrwania

Jest rok 1943. Prosty wiejski domek opiera się kaprysom beskidzkiej jesieni. W ramach corocznego rytuału zmarznięty wiatr szuka szczelin pomiędzy drewnianymi belkami, próbując wedrzeć się do ciepłego wnętrza. Nudny deszcz, okupacyjny zegar, stuka cierpliwie w przegniły gont drewnianego daszku. Tu, w jednym z przysiółków otaczających Myślenice, bywają takie dni, że jesień najprzyjemniej ogląda się z perspektywy kuchennego okna.

– Pada – powiedział jeden z mężczyzn, odkładając metalową łyżeczkę na surowy blat prostego, kuchennego stołu.

– Dobrze, niech pada. Szuje siedzą w domach. Można będzie spokojnie pracować – odpowiedział drugi, cierpliwie mieszając jęczmienną kawę.

– Jest problem – zaczął ten pierwszy, topiąc wzrok w szklance, która od czterech lat nie zaznała prawdziwej kawy ani cukru. – Tym razem musimy dostarczyć całą – dodał po teatralnej pauzie.

– Jak całą? – niezbyt inteligentnie zapytał drugi, gwałtownie unosząc wzrok znad kuchennego blatu.

– Normalnie. Martwą, oprawioną, ale w jednym kawałku. Czego nie rozumiesz? Nie chcesz chyba żywego wieprza bez niemieckiego kolczyka pędzić zakopianką – zaśmiał się pierwszy. – Zresztą długo byś nie pożył – dodał z przekąsem.

Jest wiele form oporu opartych na różnych ideach i wartościach. Najsilniejszy jest jednak ten zrodzony z głodu i woli przetrwania. Wraz z nastaniem ciemności, w okupacyjną noc, w małym beskidzkim domku odbywa się akt oporu – świniobicie. Cena jest wysoka, nielegalny ubój Niemcy karzą śmiercią.

– Sprawnie poszło – powiedział pierwszy, wycierając dłonie w kawałek lnianej szmaty.

– Nie trzeba dzielić, to i poszło, szkoda, z jednego kawałka to i ciężko coś skubnąć – dodał drugi.

Pękata butelka stuknęła o blat stołu. Usiedli, przegryzając swojski bimber pajdami wiejskiego chleba. Dziś ryzykują życie, nie trzeba oszczędzać.

– Co dalej? – zapytał drugi, otwierając słoik z kiszonymi ogórkami.

– Teraz trzeba ją jeszcze dostarczyć. Godzina policyjna kończy się o szóstej rano, wtedy na drogach jest względny spokój. Ładujemy świniaka na wóz, przysypujemy słomą i zawozimy na Skałkę, tam odbiera ją klient, płaci i żyjemy za to przez rok. To proste – powiedział pierwszy, wychylając z zadowoleniem kieliszek mętnego płynu.

– No prawda, proste – odpowiedział drugi, opierając coraz cięższą głowę na brudnych dłoniach.

Po swojskim bimbrze wszystko jest proste, a sen twardy. Znieruchomieli, usnąwszy przy stole, tak jak siedzieli. Noc minęła szybko.

– Wstawaj, do jasnej cholery! – krzyknął pierwszy, szarpiąc śpiącego na ławie kompana.

– Co się stało? – mruknął niewyraźnie drugi.

– Dziewiąta, to się stało! Zapiliśmy, zaspaliśmy, a klient wrócił do domu z niczym. Do tego świniak się nam zaśmierdnie – krzyknął pierwszy.

– I co teraz zrobimy? – zapytał mętnie drugi, chciwie wypijając wodę po ogórkach.

– Co zrobimy! Nie wiem, możesz go zjeść, powodzenia i smacznego życzę – krzyknął w gniewie drugi, zawiązując nerwowo buty. – Co zrobimy? Nic. Trzeba coś wymyślić.

Drabiniasty wóz toczy się powoli betonową nitką zakopianki. Drewniane koła skrzypią niemiłosiernie. Wszystko idzie nie tak, nawet pogoda się poprawiła. Mężczyźni prowadzący chuderlawego konika nie wyglądają najzdrowiej. Minęli Skałkę, nie zastawszy w umówionym miejscu kupca.

– Wóz albo przewóz, trzeba przejechać przez Myślenice, innej rady nie ma – powiedział pierwszy, nie oczekując odpowiedzi. – Ubieraj maseczkę – wydał polecenie, zawiązując na twarzy chustkę, która niejedno już przeżyła i niejedno już widziała.

Wjechali do miasta, minęli kościółek na Stradomiu, przecięli rynek i w sumie wszystko szło dobrze do momentu, w którym pojawił się patrol. Dwóch Niemców i policjant granatowy ruszyło powoli w kierunku wozu.

– Jasna cholera – jęknął drugi, trzeźwiejąc w jednej chwili.

 Nie cholera tylko tyfus. Pamiętaj, wóz albo przewóz, nie odzywaj się i trzymaj się planu – odpowiedział pierwszy, unosząc ręce do góry.

– Co to za cyrk? – krzyknął granatowy policjant.

– Wieziemy chorego na tyfus, mamy papiery – odpowiedział pierwszy, wygrzebując ze słomy zmiętą kartkę i ruszając z nią w stronę patrolu.

– Halt! – ryknął jeden z Niemców, przeładowując karabin – Stać, nie podchodzić!

– Ja to sprawdzę, panie oficerze – powiedział policjant – jestem zaszczepiony.

Kiedy podszedł do wozu, obydwaj żołnierze odsunęli się na bok, zasłaniając twarze chusteczkami. Niemcy to, jak wiadomo, naród higieniczny – wyszorowany mydłem z ludzkiego tłuszczu – boi się chorób zakaźnych.

– Co to ma być? – zapytał policjant, pochylając się nad wozem, w którym leżała świnia ubrana w stary garnitur i przykryta płaszczem.

– Chory na tyfus, panie posterunkowy… – jęknął drugi, blednąc jeszcze bardziej.

– Tak, widzę, że chory, a ja jestem Niemiec. Ciężki ten przypadek, aż mu świński ryj wyrósł z tej choroby. Jeszcze jakby to był Aryjczyk, to bym uwierzył, a tak – nie róbcie ze mnie idioty. Pokażcie te papiery – krzyknął policjant.

Pierwszy uniósł bez przekonania zmiętą kartkę.

– Kartka z katolickiego kalendarza, listopad 1938, brawo, to wiele wyjaśnia – westchnął policjant.

– Co tam się dzieje? – krzyknął niecierpliwie jeden z Niemców.

– Chory na tyfus, panie oficerze, niestety umarł w drodze, papiery są w porządku. Zabieramy ich na posterunek? Tylko czy przepisy na to pozwalają? – krzyknął z udaną obojętnością policjant.

Niemcy zelektryzowani słowem tyfus naradzali się, nerwowo gestykulując.

– Jazda, szybko wynocha z miasta – krzyknął jeden z nich, unosząc znacząco lufę karabinu.

– Dziękuję pięknie, panie posterunkowy, pan jesteś dobry człowiek. Kiełbasy przywieziemy, jeszcze w tym tygodniu, daję słowo – szepnął konspiracyjnie pierwszy.

– No myślę, przykryj ten ryj kapeluszem i jazda przed siebie, i żebym was tu więcej nie widział z tym ambulansem – odpowiedział zniecierpliwiony policjant.

Świsnął bat, zaskrzypiały drewniane koła, wóz ruszył przed siebie. Tym razem się udało.

Artykuł premierę miał w papierowym wydaniu magazynu MiastoInfo:

Powiązane tematy

Wielki martwy dom
Historia Lekkostrawna 0

Wielki martwy dom

Ograniczona miłością rodzina nie rozumie, że życie po dobrze przeżytym życiu pozostaje bez znaczenia. Zresztą po co oddychać, jeśli nie można pić kawy?   Ma...

Świąteczna pomarańcza
Historia Lekkostrawna 7

Świąteczna pomarańcza

Świat podlega wpływom czasu, wraz z którym zmienia się znaczenie pojęcia dobrobytu. Można nie mieć nic i być bogatym lub posiadając wszystko, pozostać biednym...

Kryształowa kula
Historia Lekkostrawna 2

Kryształowa kula

Małe mieszkanko w bloku na Osiedlu Tysiąclecia zmieniło właściciela. Młodzi ludzie z charakterystyczną dla siebie energią sprzątają stare, by zacząć nowe. Rz...

Komentarze (8)

  • 2 paź 2021

    KIedyś szczuli tyfusem, teraz szczują kowidem - chodzi dokładnie o to samo tylko na skale globalną.
    Z tekstu dziwi mnie jedynie że szklanka [...]"która od czterech lat nie zaznała prawdziwej kawy ani cukru[...] a był rok 1943...
    No ale jacy" przemytnicy" taka kontrabanda. ;)
    Swietnie się czyta. Pawle. dziekuję serdecznie.

    11 3 Odpowiedz
  • 2 paź 2021

    Pawle, świetny tekst. A hasło "zaszczepiłem się" genialnie łączy wczoraj, dziś i pewnie jutro. A żyć trzeba ;-)

    10 2 Odpowiedz
  • Paweł Lemaniak 3 paź 2021

    Myślę, że nikt Pana nie zje. Wcale nie zakładam, że wszystkim będzie się podobało to, co piszę. To normalne, i godzę się z tym. Magia tekstu polega na tym, że ilu czytających - tyle wyobrażeń. Mogę napisać jedynie, że przedstawiona przez pana interpretacja nie jest zgodna z moim zamysłem. Tak czy inaczej, cieszę się, że przeczytał Pan opowiadanie i podzielił się swoimi uwagami. Piszę to bez złośliwości.

    9 2 Odpowiedz
  • 3 paź 2021

    ...Idze idze

    9 3 Odpowiedz
  • mysleniczaninzdziada 2 paź 2021

    lubie ten cykl za kazdym razem na niego czekam. ponownie sie nie zawiodlem!

    9 2 Odpowiedz

Zobacz więcej

Nerwica frontowa
Historia Lekkostrawna 0

Nerwica frontowa

Problem niezrozumienia to wartość ponadczasowa. Mały pokoik oklejony brudną tapetą w paski przecięto wpół blatem urzędowego stołu. Wybiła godzina dziesiąta, s...