Archiwalne Myślenice

Kiedyś ciągniki naprawiało się w Brzączowicach

Kiedyś ciągniki naprawiało się w Brzączowicach
Fot. Fot. H. Hermanowicz

Zanim do naprawy trafiły tu ciągniki, niektóre obiekty Państwowego Ośrodka Maszynowego w Brzączowicach pełniły funkcję spichlerza, a magazyn paliw i olejów służył do przechowywania lodu

W ramach cyklu „Archiwalne Myślenice” i okolice Józef Stanisław Błachut przypomina historię Państwowego Ośrodka Maszynowego POM, który mieścił się w Brzączowicach. Tak w swoich wspomnieniach z dzieciństwa o tym miejscu pisze prof. dr hab. inż. Tadeusz Juliszewski, z Uniwersytetu Rolniczego im. Hugona Kołłątaja w Krakowie; Wydziału Inżynierii Produkcji i Energetyki; Katedry Eksploatacji Maszyn, Ergonomii i Procesów Produkcyjnych w Krakowie – dzisiaj mieszkaniec Myślenic.

„Zachęcając Prezesa Kluby Seniora Mechanizacji Rolnictwa, p. profesora Rudolfa Michałka, do podjęcia się redakcji monografii o POM-ach (wcześniejsza nazwa brzmiała chyba GOM Gminny Ośrodek Maszynowy) i napisania wspomnień o nich miałem zamiar przypomnieć i utrwalić w pamięci ten fragment mechanizacji rolnictwa, który odszedł do historii - na naszych oczach. Nie znam książkowego opracowania, jakie utrwaliłoby w pamięci te zakłady, tj. POM-y, mimo że nasz uniwersytet (wcześniej Wyższa Szkoła Rolnicza, a następnie Akademia Rolnicza) współpracowała z nimi badawczo i dydaktycznie (praktyki studenckie, staże pracowników). Skoro więc z generacji pracowników POM-ów nikt, jak do tej pory, nie napisał wspomnień o nich próbujemy utrwalić ich historię przynajmniej w takim zakresie na ile ją znamy i zachowana jest w naszej pamięci.

Moje wspomnienia dotyczą Państwowego Ośrodka Maszynowego w Brzęczowiach k. Dobczyc, gdzie mój ojciec pełnił obowiązki dyrektora, od 1953 roku aż do niespodziewanej śmierci w 1970 roku. Wcześniej był dyrektorem POM-u w Szreniawie przeniesionego później do Opatkowic. Tuż obok POM-u w Brzączowicach, może nie więcej niż 50 metrów od ogrodzenia zakładu, mieszkała nasza rodzina w dwurodzinnym budynku, który stoi jeszcze dzisiaj. Moje wspomnienia obejmują okres od chwili najwcześniej zapisanych w pamięci 4-5 letniego chłopca, aż do 1965 roku, kiedy przenieśliśmy się do Myślenic, gdzie rodzice wybudowali nasz dom rodzinny.

Miałem wówczas 14 lat i właśnie ukończyłem szkołę podstawową wówczas jeszcze 7-letnią. Wspomnienia moje obejmują zatem okres ok. 12 lat. O tym, że POM w Brzączowicach jest jednym z wielu w bliższej i dalszej okolicy wiedziałem mogę tak powiedzieć zawsze. Pamiętam bowiem, jak ojciec, wraz z współpracownikami, wyjeżdżał służbowo do innych POM-ów. Zdaje się, że niekiedy byłem też przez niego zabierany do służbowej Skody, a później Warszawy pamiętam to słabo i nie potrafię odtworzyć z własnej pamięci, jakie to były POM-y. Z przekazu mojej matki wiem dzisiaj, że były to jeszcze POM-y w Jawiszowicach, Kacicach (dyrektor Stanisław Rubiś), Kleczy Dolnej, Kopalinach, Kryspinowie (dyrektor Handzlik), Limanowej (dyrektor Bogacz), Lubaszu, Tarnowcu, Trzyciążu i Podegrodziu.

Być może przyczyną moich służbowych wyjazdów była nie tyle chęć pokazania mi innego zakładu, lecz kontrola nad niesfornym chłopcem, który nie chodził do przedszkola. Wiem, że ojciec był także odwiedzany przez dyrektorów innych POM-ów niestety ich nazwisk nie zapamiętałem, choć wiem, że bywali także w naszym służbowym mieszkaniu. Tak więc wiedziałem już wówczas, że nasz POM nie jest jedynym i podobno są jeszcze inne, gdzieś w zasięgu służbowego samochodu ojca, a także gdzieś dalej.

Jak wyglądała sieć tych POM-ów w regionie warto by opisać dla upamiętnienia tego fragmentu historii inżynierii rolniczej w Polsce. Nie zrobią tego już Dyrektorzy Zjednoczenia POM (siedziba tego Zjednoczenia mieściła się przy Placu Szczepańskim): pp. Warkowski i Andrzej Starowieyski, gdyż odeszli na zawsze. Charakterystyczne dwa pomowskie dźwięki pamiętam do dziś: syrenę, wzywającą rano (chyba o 6:30) pracowników do zakładu i ogłaszającą koniec pracy (godz. od poniedziałku do piątku i o w soboty), oraz hałas uruchamianych silników ciągników Ursus C45. Jak wiadomo silniki te (jednocylindrowe, z tłokiem pracującym poziomo, wzdłuż osi podłużnej ciągnika) uruchamiano przy pomocy kierownicy (demontowanej ze stanowiska pracy), podgrzewając wcześniej świecę żarową umieszczoną z przodu ciągnika.

Wibrujący dźwięk syreny i charakterystyczny hałas niczym kolejne, coraz szybsze wybuchy pamiętam zapewne nie tylko ja, ale wszyscy mieszkający wówczas w promieniu co najmniej jednego kilometra. Jeśli dodam, że POM w Brzączowicach zlokalizowany był na wzgórzu z jednej strony od południa podnóżem była dolina rzeki Raby, a od północy dolina potoku zwanego Walnica - to szczególne środowisko akustyczne tego miejsca będzie bardziej zrozumiałe. Dziś wzgórze oblane jest z trzech stron wodami zbiornika wody pitnej dla Krakowa i innych miejscowości spiętrzonej zaporą w Dobczycach. Sam POM zlokalizowany był w budynkach jakby podworskich. Nie znam historii przejmowania tych budynków i terenu od przedwojennych właścicieli chociaż warto byłoby ją poznać. Nie jest wykluczone, że przejęcie (nacjonalizacja) odbywało się z krzywdą i niesprawiedliwością, o której dopiero od niedawna wolno głośno mówić i bliżej ją poznawać. Nie pamiętam żadnych rozmów, które wówczas dotyczyły tej sprawy, tj. nacjonalizacji terenów i budynków. Wiedziałem tylko, że niektórzy pracownicy, np. wozacy, wcześniej pracowali w tym miejscu choć nie w POM-ie, bo przecież przed wojną go nie było.

Wyraz: pomowskie (tzn. i wszystkie budynki i ciągniki należące do POM-u), pomowcy (ludzie pracujący w POM-ie) były w powszechnym zastosowaniu i jednoznacznie zrozumiałe dla ludzi także spoza branży pomowskiej. W POM-ie prowadzono początkowo także, chów zwierząt. Były konie pociągowe i trzoda chlewna. Najpierw zniknęły z POM-u konie, później chyba w połowie lat 60-tych zaprzestano chowu trzody chlewnej. Pamiętam także, że magazyn części zamiennych nazywany był spichlerzem (bo taką funkcję wcześniej spełniał), a magazyn paliw i olejów wcześniej był magazynem lodu (wydobywanego z pobliskiego stawu i gromadzonego podczas zimy). W najbardziej okazałym 1-piętrowym dworku mieściły się biura, a w przyziemiu stołówka pracownicza. Mieściła się tu też centrala telefoniczna, na korbkę, gdzie telefonistka wciskając wtyczki do tajemniczej (wtedy dla mnie) skrzynki łączyła rozmówców. Na południowym stoku pomowskiego wzgórza był sad wiśniowy (nazywany winnicą dlaczego, nie wiem do dziś), a obok stare sady jabłoniowe i rzędy orzechów włoskich. Niewielkie zagajniki leśne, zwane powszechnie potokami, choć nie płynęły tam żadne strumienie, dopełniały uroku tego miejsca.

Mechanizacja rolnictwa, tj. wszelkiego rodzaju technika, otoczona była piękną przyrodą, którą wspominam dziś z nostalgią, którą Czytelnik zna dobrze z wersów Mickiewicza ( dziś piękno twe widzę w całej ozdobie ). POM pełnił funkcję produkcyjną i usługową. Zdaje się, że każdy z POM-ów miał wyznaczony asortyment produkcji: w Brzączowiach wytwarzano rozkładane drewniane drabiny, a później (w latach 70-tych) lakierowano błotniki ciągników Ursus. Wytłoczone błotniki skądś przywożono do Brzączowic samochodami ciężarowymi, a po lakierowaniu odwożono bodajże do Ursusa k. Warszawy.

Czy coś więcej wytwarzano oprócz wspomnianej wcześniej wieprzowiny tego nie pamiętam. Być może był jeszcze jakiś inny asortyment produkcji, bo każdy z POM-ów, poprzez tzw. Wojewódzkie Zjednoczenie Państwowych Ośrodków Maszynowych, uczestniczył w ówczesnej państwowej gospodarce planowej. Te plany były udręką dyrekcji i pracowników, gdyż ich wykonanie było tematem rozmów jakich, mimowolnie, byłem słuchaczem w domu. Wiem także, że spontanicznie i dobrowolnie pracownicy pracowali niekiedy dłużej to jest ponad 8 godzin dziennie aby wykonać plan. Czy otrzymywali za to dodatkowe wynagrodzenie? chyba nie. Mogę jednak zaświadczyć, że dostrzegłem wówczas nieświadomie entuzjazm do pracy, jaki dziś jest u niektórych doznaniem jakby obcym.

Wspominam o tym dlatego, że żarty, dowcipy, nawet psikusy i widoczna jakby radość życia była powszechna jak mi się zdaje. Dłuższy czas pracy nie pozbawiał pracowników humoru. Może pamięć okropieństw wojennych w konfrontacji ze spokojną jednak pracą i pewnym zatrudnieniem (wówczas obowiązkowym) tak ludzi usposabiał ? Na placu, gdzie parkowały ciągniki (samochody stały w zamykanych garażach), były także jakieś maszyny, ale w latach 60-tych używano sporadycznie tylko pługi. Zasadniczo ciągniki wykorzystywane były do transportu, przede wszystkim leśnego, a także żwiru wydobywanego z doliny Raby do budowy dróg. Ciągniki, z przyczepami wyjeżdżały rano, a wracały wieczorem lub niekiedy nocą.

Grupa traktorów była dość liczna bodajże było ich o ponad 10. Oddzielną grupą pracowników byli elektrycy, jak ich nazywano, a w rzeczywistości pracownicy prowadzący tzw. elektryfikację wsi. Było to montowanie słupów, przewodów elektrycznych i instalacji elektrycznych. Wydaje mi się, że grupa tych pracowników nie przychodziła do pracy do POM-u lecz, przebywała na tzw. delegacji, tam gdzie daną wieś elektryfikowano. Wiem, że tą grupą pracowników kierował następca mojego ojca w Brzączowicach, p. Dyrektor Stanisław Kowalcze. Później utworzono bodajże grupę ds. zaopatrzenia wsi w wodę (wodociągi), ale tego nie jestem pewien. W warsztatach, miejscu dla dziecka wyjątkowo interesującym, miałem okazję widzieć pracę spawaczy, ślusarzy, mechaników, elektryków i innych specjalistów. Każdy z nich, w ubraniu roboczym, zawsze zwracał uwagę tym, że ręce a niekiedy i twarz ubrudzone były smarami. Technologie napraw ciągników i samochodów były wówczas niezwykle brudzące.

Naprawy prowadzono także przy pomocy mobilnego warsztatu, jakim był samochód marki Lublin zwany nie wiem dlaczego „czołówką”. W metalowym nadwoziu mieścił się komplet narzędzi do napraw, łącznie z wiertarką słupową. Pamiętam dwa szczegóły tego samochodu: charakterystyczne kierunkowskazy przy kabinie kierowcy (świecące rączki wychylające się na bok, po włączeniu) i piecyk (na węgiel) do ogrzewania zimą. Mechanicy uchodzili wówczas, obok kierowców, za elitarną grupę pracowników. W brzączowickim POM-ie pracowało wówczas chyba ok. 100 osób (w połowie lat 60-tych raczej mniej niż powyżej tej liczby) i jak mi się wydaje to była typowa skala zatrudnienia w każdym z POM-ów.

Gdyby zatem policzyć wszystkich pomowców z ówczesnego województwa krakowskiego (w Polsce było wówczas 17 województw), łącznie z pracownikami Zjednoczenia w Krakowie, zapewne byłoby to ok osób. Niestety, są to tylko moje przypuszczenia, gdyż nie znam skali zatrudnienia w tych czasach, które wspominam jak dziecko wówczas przecież. POM-u strzegł dozorca (wartownik), nie wiem czy początkowo przełom lat 50/60- tych nawet nie był uzbrojony w broń długą. Wjazd na teren zakładu odbywał się poprzez bramę, gdzie wypisywano przepustki. Opuszczenie zakładu przez osoby postronne też było odnotowywane przez wartownika.

Wiem, że po godzinach pracy zwłaszcza jesienią i zimą dozorcówka (rodzaj cyrkowej budy, stojącej na słupkach, z półokrągłym dachem) było miejscem spotkań pracowników, którzy nie wiedzieli co robić z wolnym czasem. Kłęby tytoniowego dymu unosiły się zawsze w powietrzu i nikomu to nie przeszkadzało prawie wszyscy mężczyźni palili papierosy (przede wszystkim marki Sport ). Telewizji jeszcze nie było przynajmniej w Brzączowicach. POM miał także swoją świetlicę, którą potem (przełom lat 60/70-tych) przemianowano na klubokawiarnię. Było to miejsce, gdzie gromadziła się młodzież (jako uczeń grałem tam nawet jakąś rolę w sztuce teatralnej), a także dorośli. Życie, jak się to mówi towarzyskie - pracowników kwitło, jakby to ująć nieco poetycko. Telewizji, jak już wspomniałem, nie było, więc świetlica była miejscem, gdzie przychodzono chętnie by porozmawiać, a niekiedy potańczyć (przy muzyce odtwarzanej z płyt). Tu odbywały się pracownicze sylwestry, karnawałowe zabawy, itp.

Gdy POM zakupił pierwszy telewizor oglądano szczególnie dziennik i inne programy. Pamiętam jedynie, że kategorycznie zabraniano nam dzieciom - oglądać czwartkowej Kobry (teatr telewizji z kryminalnymi spektaklami), co młodszym Czytelnikom może wydawać się dziś zakazem śmiesznym i niezrozumiałym. Dla mnie też było to niezrozumiałe, choć nieśmieszne, bo zakazy dorosłych dzieci odbierały wówczas jak najbardziej poważnie. POM był także wówczas jak by to dzisiaj nazwać sponsorem grupy sportowców. Byli to pracownicy, którzy po godzinach pracy, w LZS (Ludowy Zespół Sportowy), uprawiali piłkę nożną, siatkówkę i podnoszenie ciężarów. Zwłaszcza w podnoszeniu ciężarów POM w Brzączowicach (LZS) osiągał znaczące sukcesy; bodajże nawet rangi międzywojewódzkiej. Powracam do mechanizacji rolnictwa w POM-owskim wydaniu. Gdzieś w połowie lat 60-tych POM otrzymał (chyba tak to trzeba nazwać bo ciągników nie kupowało się jak dzisiaj u dilera, lecz otrzymał w ramach gospodarki planowej oczywiście płacąc ( komu, gdzie? nie wiem), nowy ciągnik Zetor. Nazywano go Zetor-major i był, w porównaniu z Ursusem C45, obiektem jakby z innego świata.

Względnie cichy, uruchamiany rozrusznikiem, szybki w jeździe i jakiś w ogóle: elegancki. Patrzyliśmy na niego z zachwytem: my dzieci i pracownicy. Przywilej jazdy ciągnikiem uzyskał najlepszy z dotychczasowych kierowców ciągników Ursus C 45. Potem przyszły kolejne, nowe ciągniki, ale ten pierwszy podziwialiśmy pamiętam z podobną ciekawością, jak pierwszy telewizor. Pamiętam też, że POM a zwłaszcza jego pomieszczenia gościnne były miejscem noclegowym kierowców z Warszawy (zwanych tutaj warszawiakami ). Była jakaś umowa, która pozwoliła garażować, bodajże samochód Nysa, i nocować raz w miesiącu (?) dwóm wesołym, dowcipnym kierowcom. Co było celem ich przyjazdów - nie wiem. Wiem tylko, że ich przyjazd był zawsze mile oczekiwany, a zarazem pretekstem do spotkań i wesołych rozmów o tym, co się dzieje w świecie (w stolicy przecież). Z moich dziecięcych wspomnień POM wyłania się więc nie tylko jako miejsce pracy ludzi dorosłych i miejsce nieco tajemniczych maszyn i urządzeń. To także miejsce, które łączyło pracujących tam ludzi, czymś więcej niż tylko pracą. Ponieważ byli to mieszkańcy Brzączowic i okolicznych miejscowości (Droginia, Stojowice), a rzadko tylko stażyści spoza tych okolic, niejako naturalnie ludzie ci łączyli pracę zawodową z życiem towarzyskim, by nie powiedzieć rodzinnym bo pracowały tam niekiedy całe rodziny.

Drogi Czytelniku, nie znalazłeś w mych wspomnieniach opisu POM-u, jako zakładu pracy. Dziecko nie może przecież dostrzegać z zakładzie przemysłowym tych wszystkich zawiłości techniczno-organizacyjnych jakie widzi osoba dorosła. Moje wspomnienia zapewne wywołują nostalgię bardziej u mnie niż u Ciebie, który być może POM kojarzysz z niewiele mówiącym skrótem. Napisałem te słowa jednak nie tylko z nostalgii; także dlatego, że z POM-ami z dzieciństwa połączyło mnie dalsze życie zawodowe już jako osoby dorosłej. Ale to już inna historia i inne wspomnienia”.

 

prof. dr hab. inż. Tadeusz Juliszewski

 

 

Artykuł swoją premierę miał w papierowym wydaniu magazynu MiastoInfo:

Powiązane tematy

Furmanką lub busem
Archiwalne Myślenice 1

Furmanką lub busem

Trzemeśnia. Lata 20. ubiegłego wieku. Dzięki staraniom ówczesnego proboszcza ks. Aleksandra Brożka, bagnisty plac przykościelny odwodniono i stał się on małym...

Komentarze (8)

  • 25 gru 2022

    Był to drugi autoryzowany punkt sprzedażowy URSUS obok tego w Batowicach, tu można było kupić nowe ciągniki. Ale tak jak URSUSA i wszystko w ogóle trzeba było sprywatyzować za bezcen. Nie pamiętacie jaki premier to zrobił i jaki minister? Czy oni czasem teraz nie są europosłami z pewnej partii, dobijając dalej Polskę w PE? Niestety tu na miejscu są też członkowie tych totalsów.

    22 6 Odpowiedz
  • 26 gru 2022

    Trzeba było rozwijać, wzmocnić markę URSUS i sieć serwisową, wypuścić akcje i wtedy ewentualnie sprzedać za rynkową cenę, a nie za grosze, gdzie sam teren jest 30 razy więcej wart. Ciągniki ursus były w zasięgu ręki dla małego rolnika, jedzenie było zdrowsze i ziemia w kulturze utrzymana, a teraz mamy zachodnie ciągniki wyceniane na miliony, kupowane na kredyt, przez co jesteśmy zadłużeni pod korek u finansjery, a unia ma nas za pachołków. To jest lepsze ale dla zdrajców i agentów.

    13 2 Odpowiedz
  • 25 gru 2022

    Trzeba to było zostawić tak jak jest a nie prywatyzować. bylibyśmy tam gdzie wtedy.
    Jeździłyby Ursusy i Polonezy. Były też ciągniki własnej konstrukcji nazywane były- "Samy".
    Dużo dobra straciliśmy, np. kartki na towary, PEWEXY, i koniki pod nimi,
    Może to jednak wróci, niektórzy dobrzy ekonomiści niestety to przewidują.

    Zbudujemy państwowy samochód, Cała Polska się rzuci na tą nowinkę technologiczną.
    Gdy pierwszy nabywca będzie uroczyście odbierał pierwszy egzemplarz, konkurencja niepaństwowa, już będzie sprzedawać samochody wodorowe.

    15 6 Odpowiedz
  • 26 gru 2022

    Majątek Brzączowice był przez lata własnością rodu Bzowskich. Po rodzinnej tragedii został sprzedany (niedługo przed II wojną, ok. 1935-1936). Trafił w ręce znanego krakowskiego architekta Nałecz-Odrzywolskiego. Ten wyremontował istniejący dwór na wzniesieniu i wybudował nowoczesne pomieszczenia dla bydła i koni dla prowadzenia gospodarki rozpłodowej nowych ras. Po wojnie majątek rozparcelowano, dwór i zabudowania przekazano dla POMu. Kiedy powstał zalew Dobczycki znaczna część majątku znalazła się pod wodą i stąd wygląda jakby był na cyplu .

    7 Odpowiedz
  • 25 gru 2022

    Ja zna pana który tam pracował od początku do końca teraz to fachowiec do ciągników Ursus. Ok dużo by opowiedział jak to działało

    5 Odpowiedz

Zobacz więcej